Gablota kary

Mikołajkowe szaleństwo w szczycie. Dziecko poszło do łazienki wytrzeć nos, a ja zawijam wspaniałe prezenty w świąteczny papier. Ręce mi się trzęsą - mam jeszcze półtorej sekundy. Już słyszę jej głos, już nadchodzi... Pośpiesznie upycham wszystko w szafce, odwracam się z twarzą mówiącą nic się nie stało. Córka przygląda mi się i pyta czy coś się stało. Nie, dlaczego? 

Swoją drogą - wychowujemy nasze dzieci z najlepszymi intencjami, zależy nam aby były dobrymi ludźmi, aby były szczęśliwe, ale jak przychodzi co do czego, to kłamiemy jak z nut. Powiesz, że w dobrej wierze. Ha! Skąd wiesz, że wyjdzie to na dobre? Pamiętam jak uderzyła mnie kiedyś idea efektu motyla. A co jeśli właśnie zrujnowałam jej życie pokazując nieautentyczną twarz i wypierając emocje, które pewnie wiszą pod sufitem jak świąteczne girlandy? Przesadzam? Oby.

Jedziemy do szkoły. Jak zwykle spóźnione - nie rozumiem dlaczego. Próbujemy różnych rzeczy - wcześniej wstać, inaczej ułożyć poranek - w sensie, inaczej poukładać poranne czynności. Zawsze brakuje nam 2-3 minut. To jedna z zagadek wszechświata jak sądzę. Jadąc powtarzamy plan dnia - po lekcjach zjedz obiad, potem idź do domu kultury na rysunek, potem czekaj na mnie - albo przyjadę do DK albo do szkoły. Dobra, śpieszymy się do szkoły. To znaczy ja się śpieszę, a córcia idzie. Pośpieszam ją, ale to w ogóle nie działa. Wkurzam się i łykam powietrze zamiast po raz dwudziesty poprosić o podkręcenie tempa chodu w kierunku szatni. Odprowadzam ją pod klasę. Jeszcze buziak, pukam za nią, wpycham do środka i... w nogi. 

Wsiadam do auta. Uf. Dwie sekundy. Wdech. Wydech. Wdeech. Wyyydech. Dobra, łapię za telefon. Dobrze - nikt nie dzwonił. Ustawiam trasę w nawigacji. Jadę. Wracam po Żabcię. Odbieram i ją i jej przyjaciółkę. Jedziemy na angielski. Tego pasa nie da się zapiąąąć. A mi się udałooo. A mojego się nie daa. No jak to? Zawsze jesteś zapięta, to i tym razem też się uda. Nie mogęęę. Klik. Wdech. Wyyydech. Dobra, jedziemy, bo się spóźnimy. Wchodzimy na górę do szkoły. Dziewczyny idą na zajęcia. Mam 45 minut.

- Napijesz się kawy? Siadamy i gadamy. Opowiadamy sobie jak przygotowałyśmy prezenty. Ja tym razem zawinęłam wszystko w papier i nawet ubrałam choinkę wczoraj, żeby był miły nastrój w domu. Należy nam się, a co! Nawet przemeblowałam w salonie. Wszystko po to, żeby Mikołaj miał dość miejsca na prezenty. A ja tym razem wszystko do torby włożyłam. Dołożyłam nawet kalendarz adwentowy z Haribo, ale po tym, jak usłyszałam, że Haribo robi najmniejsze wow, szybko je wyjęłam. Nawet mojemu nastoletniemu synowi podłożyłam prezent skradając się na palcach. To jednak miły gest. Cieszył się. Pewnie, chyba każdy lubi prezenty.

Weszła koleżanka. Weszła. To znaczy wbiegła jednocześnie nie śpiesząc się - trochę skradając się na palcach ale energicznie i spoglądając na zegar. Pyta ile jeszcze ma czasu - ma na myśli czas jaki jej pozostał do wypuszczenia naszych dzieci z zajęć. 25 minut. Dobra, to jadę po prezenty dla zwierzaków. Przyglądam się jej z ciekawością. No bo dla dzieci już mam, ale będą pytać, dlaczego króliki, chomiki i pozostali zwierzęcy domownicy nic nie dostali od Mikołaja - czy byli niegrzeczni? Mija 10 minut. Wraca z pełną torbą, z której wystaje wędzona noga jelenia. Wyobraź sobie nasze spojrzenia. Będzie zupa? No jak już byłam w zoologicznym, to wzięłam też coś dla psa na Mikołaja. Wszyscy będą się cieszyć. 

Wyobraź sobie, że można wykorzystać taką wędzoną nogę jelenia zamiast rózgi dla niegrzecznego dziecka. Noo. Zryty beret do później starości, co? Zaśmiewamy się z tego żartu. Wpada lektorka z zaciśniętymi ustami - chyba kolejny 4 latek nie pojmuje, że znajomość języka angielskiego to jednak kompetencja XXI wieku - słucha żartów o rekwizytach z zoologicznego jako pomyśle na prezent dla niegrzecznego dziecka i nie wie czy żartujemy, czy szukamy sprawdzonych rozwiązań. Przez chwilę widzę, że zaświeciły jej się oczy - to doświadczony pedagog, trzeba ją zrozumieć. 

Albo lepiej - stawiamy gablotę kary, w której są same wspaniałe rekwizyty za złe zachowanie, na przykład noga sarny, świńskie ucho. Wyobraź sobie - wchodzą dzieci do szkoły i pierwsze co widzą, to gadżety z zoologicznego w oszklonej szafce - wygląda jakbym to wszystko dobrze przemyślała, ale słowo daję, że to był spontaniczny ciąg myśli. Koszmar, co? No, super. Ryczymy ze śmiechu. Jak matka z matką. Kochane te nasze skarby, co? Noo. 






Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Umiem, więc zrobię

Sztuka nanokroków

Czy potrafisz poprosić o pomoc?